Wspomnienie o Krzysztofie Pendereckim

7 kwietnia 2020

Świat w harmonii

Był koniecznym zwornikiem pewnej nieuchwytnej i niewypowiedzianej logiki dziejów, w której iskra geniuszu jak ogień olimpijski przechodzi sztafetą na kolejne wybitne postaci – Krzysztofa Pendereckiego wspomina Robert Piaskowski.

Czasem myślę sobie o tych chwilach, których znaczenia nie jesteśmy w stanie rozpoznać od razu. Rozmowa przy winie z Andrzejem Wajdą o przyszłej wystawie jego dzieł albo palenie papierosów z Wojciechem Kilarem (choć nie palę, nie miałem odwagi odmówić), albo wejście do mieszkania Miłosza 10 lat po jego śmierci i dotkliwa obecność-nieobecność. Jakby na chwilę wyszedł. Okruchy zdarzeń, które mieszczą w sobie wspólny wątek: wielkość ludzi, którzy koło nas żyli, tu w Krakowie – i ich obecność w ludzkim wymiarze. Byli elementem naszej codzienności i naszych zbiorowych świąt. Dawali nam dumę i poczucie zakorzenienia. W czymś większym niż codzienna bieganina.

Na zawsze zapamiętam te wszystkie momenty, w których Krzysztof Penderecki stawał koło nas, na uroczystościach miejskich, festiwalach, jubileuszach twórców swojego pokolenia, kiedy był członkiem naszej społeczności, a zarazem kimś, kto ponad nią wyrasta. Był dla mnie – jak dla całego świata kultury – tytanem, niezbędnym ogniwem łączącym świat kultury przeszłości i przyszłości. Pan Profesor czuł się częścią wielkiej przestrzeni humanistycznej łączności. Dlatego tak wiele u niego odwołań do starożytnych ksiąg, Biblii i Talmudu, poezji japońskiej i chińskiej, romantycznych filozofów i poetów, do żarliwości ludowej, sakralnych rytuałów, mszy, oratoriów, pasji, jutrzni.

Poznałem Go najpierw jako młody chórzysta. Śpiewałem w kilku zespołach, ale i w federacji EuropaChorAkademie. Wróciłem właśnie z festiwalu w Aix, aby wpaść w oko cyklonu: próby BundesjugendOrchester i ECA do wykonania Te Deum Pendereckiego w najważniejszych miastach Polski i Niemiec. Dyrygował wielki Gerd Albrecht, a koncerty w Krakowie, Wrocławiu, Gdańsku, Warszawie, Berlinie, Frankfurcie, Monachium i Hamburgu miały w sobie potężne przesłanie: „Polska i Niemcy. Razem w sercu Europy”. Krzysztof Penderecki pojawiał się zawsze w poświacie, otoczony asystentami, dyrygentami, dawał uwagi do prób i znikał. Nie mieliśmy śmiałości do niego podejść. Był bogiem dla dyrygentów i muzyków: kiedy wchodził, wszyscy podnosili się automatycznie z szacunkiem i w ciszy, spijając każde słowo.

Jednym z największych formujących mnie przeżyć był udział w prawykonaniu VIII Symfonii Pendereckiego „Lieder der Vergänglichkeit” („Pieśni przemijania”) do słów Rainera Marii Rilkego. Zamówiono ją na otwarcie Salle de concert Grande-Duchesse Joséphine-Charlotte. Profesor osobiście poprowadził China Philharmonic Orchestra. Miłość Pendereckiego do poezji i filozofii była powszechnie znana. W Ósmej zawarł swoje przeczucie odchodzenia – twórcy, poety, kompozytora, ogrodnika. Był rok 2005. Profesor oklaskiwany przez elity tamtej Europy, my jako część tej wielkiej rodziny. Piękny moment dumy i wzruszenia.

To była pierwsza myśl o poranku, kiedy światowe media obiegła wiadomość o odejściu Profesora. By jej znów posłuchać ponownie. Mam w swoich zbiorach piękne nagranie dla NAXOS z NOSPR i Chórem Polskiego Radia pod Antonim Witem.

A potem dostąpiłem wielu zaszczytów, zapraszany od czasu do czasu do domu na Woli, a później do Lusławic. Profesor szybko zorientował się, że znam nazwy roślin i drzew, że niczego na nim nie wymuszam, że znam dobrze jego dzieła, ale nie próbuję się tym popisywać. Nie miał zaufania do tego typu wiedzy. Wystarczyła mu Pani Elżbieta, która zawsze niezawodnie potrafiła wymienić wszystkich wykonawców, orkiestry, trasy koncertowe, nagrody czy doktoraty honoris causa.

Kiedy przyjechał na FMF pierwszy raz? Na koncert jubileuszowy Wojciecha Kilara – i to był piękny gest. Wjechał w ostatniej chwili na tyły hali ocynowni, wraz z wnuczką. Uściskać Jubilata. Potem następnego dnia wrócił na koncert Elliota Goldenthala. Ten, zdobywca Oscara i Pulitzera w dziedzinie opery, był wniebowzięty. Jeszcze gdy był uczniem Coplanda w Nowym Jorku, odkrył Tren – Ofiarom Hiroszimy. Jak mówił: „Dzieło, które pokazało mi, jak genialna może być muzyka”.

Spotkali się na jubileuszowej gali Scoring for Wajda. To w ogóle był wyjątkowy rok. Elliot Goldenthal przyleciał ze swoją partnerką, wielką reżyserką filmową, teatralną i operową Julie Taymor. W jednym rzędzie siedzieli zdobywcy Oscara, Nagród Grammy, Pulitzera: Wajda – Taymor – Zachwatowicz – Pendereccy – Goldenthal. Potem, w roku Jubileuszu Krzysztofa Pendereckiego (2018) zorganizowaliśmy kolejny wielki hołd dla twórcy. Penderecki to Cinema pokazał paradoks: kompozytor poza kinem eksperymentalnym lat 60. nie tworzył dla filmu, ale po jego autonomiczne dzieła i tak wielokrotnie sięgali najwybitniejsi reżyserzy filmowi i telewizyjni. Był to ważny, zapadający na zawsze w pamięć moment w historii festiwalu.

W przededniu koncertów Państwo Pendereccy zaprosili nas do Lusławic. To był upalny majowy dzień. Podjechaliśmy z bukietem piwonii na podjazd pięknego dworku otoczonego kwitnącymi krzewami. To był piękny czas, rozmowa o Bernsteinie, Coplandzie, Szostakowiczu i Strawińskim. O literaturze, Beethovenie i Nowym Jorku. Potem wyszliśmy zobaczyć ogród. Potężne drzewa sadzone ręką Mistrza. Wyobraźcie Go sobie, jak w lusławickich ogrodach pogania nas, zmęczonych od gorąca i obiadu, próbujących za nim nadążyć. A On z żartobliwym błyskiem w oku odwraca się do nas wołając: „Szybciej, prędzej, no co się tak guzdracie?”. Nigdy za nim nie nadążaliśmy. Zawsze był przed nami: w muzyce, w życiu, nawet teraz, przed nami odchodząc. Nie zapomnę tego Pendereckiego prywatnego: ciepłego, żartującego, w hipsterskich czerwonych okularach i szelkach, z czułością mówiącego o żonie Elżbiecie i swoich najbliższych, łakomczucha i ogrodnika, człowieka tak wielu odcieni.

Krzysztof Penderecki stał się jednym z największych autorytetów w dziedzinie muzyki poważnej oraz jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci polskiej kultury na świecie. Zostawia po sobie nie pustkę, ale tytaniczne dzieło muzyczne, pedagogiczne, instytucjonalne, orkiestry, które zakładał i wspierał (Sinfonietta Cracovia i Orkiestra Akademii Beethovenowskiej), Centrum Muzyki w Lusławicach, Festiwal Beethovenowski, którego był zawsze duchem opiekuńczym. Zostawia tysiące posadzonych drzew wszystkich gatunków, świat w harmonii i pięknie, który rozkładał na czynniki pierwsze i ponownie składał.

***
Kiedy wracaliśmy do samochodu, zmierzchało. Na tyłach dworku Malczewskiego, w lusławickiej arkadii rozbrzmiały skrzeczącymi harmoniami tysiące żab. Goldenthal i Penderecki zastygli w słuchaniu. Rozkładając na czynniki pierwsze wszystkie alikwoty i dźwiękowe tekstury. Kompozytorzy postrzegają świat w sposób szczególny. Organizują chaos istnienia, tworzą ogrody, poszukują światła. Ten dzień był pełen światła.

Wracam do słów Profesora wypowiedzianych w rozmowie z Mieczysławem Tomaszewskim. „Niekiedy trzeba otworzyć drzwi za sobą. Choć pejzaż, który się ogląda za sobą, z dystansem, jawi się rzeczywiście inny”.

Pan Profesor zawsze otwierał nam drzwi, zawsze za sobą. Będziemy za Nim tęsknić. (Robert Piaskowski)

Udostępnij

Kraków Travel
Kids in Kraków
Zamknij Nasz strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, marketingowych i promocyjnych. Możesz wyłączyć tą opcję w ustawieniach prywatności swojej przeglądarki.
<