Muzeum po sąsiedzku

30 marca 2023

O nowej stałej wystawie Muzeum Inżynierii i Techniki opowiadają Olga Jaros i Piotr Gój.

Grzegorz Słącz: Właśnie miałem okazję przejść istnym labiryntem przestrzeni Muzeum Inżynierii i Techniki… Powstaje tam nowa ekspozycja, którą będzie można oglądać już wkrótce*. W jaką drogę nas poprowadzi?

Olga Jaros: Sami sobie po wielokroć zadawaliśmy pytanie, w jaki sposób prowadzić ścieżkę narracyjną. Stworzyliśmy strukturę dziedzin, nałożyliśmy na to siatkę chronologiczną, a dodatkowo postanowiliśmy wyodrębnić doświadczenia kluczowe. I to wokół nich – takich zagadnień, jak oświetlenie miast, ciepło w mieście albo mobilność – budujemy narrację główną. Ramy epok są dość umowne: pierwszą nazwaliśmy Początki, potem: Miasto przednowoczesne, Pierwsza rewolucja przemysłowa, Druga rewolucja przemysłowa, Ku współczesności, Powojenna modernizacja i Transformacje oraz Epilog. W obrębie każdej z tych epok skupiamy się na dziedzinie, którą uznajemy za w pewien sposób wiodącą.

Np. druga rewolucja przemysłowa to w naszej perspektywie elektryczność – i wtedy opowiadamy o oświetleniu miejskim. Lubię ten przykład, ponieważ mamy piękną kolekcję ilustrującą to zagadnienie. Jeżeli chodzi o powojenną modernizację, czyli okres, w którym Polska zaczyna się odbudowywać po II wojnie światowej, pokazujemy fragment naszych zbiorów motoryzacyjnych.

G.S.: Całość wymagała z pewnością powiększenia powierzchni ekspozycji.

Piotr Gój: Tak – i to dwukrotnie. Przed przebudową muzeum było podzielone na osobne budynki. Teraz już sam fakt połączenia wszystkich naszych przestrzeni w kwartale Wawrzyńca spowodował, że muzeum znacznie powiększyło powierzchnię użytkową, a dwukrotnie ekspozycyjną. Uzyskaliśmy dodatkową powierzchnię pod budynkiem D, dawną zajezdnią tramwaju wąskotorowego, ale też pod dziedzińcem.


fot. Paweł Suder

G.S.: To są przestrzenie zupełnie nowe, teraz wydrążone pod ziemią?

P.G.: Jest tylko jedna stara piwnica: została odnowiona i zachowana. Ogromna większość tej powierzchni to są jednak nowe przestrzenie podziemne. Największą trudnością było bezpieczne wykonanie wykopów pod istniejącym budynkiem. Problemów inwestycyjnych i budowlanych było bardzo dużo, ale przeszliśmy ten proces dość sprawnie – trwał trochę ponad rok. Dzięki temu wkrótce otwieramy wystawę o powierzchni ponad 3200 m2.

Muzeum prezentuje obiekty różnej wielkości, w tym wielkogabarytowe, czyli teoretycznie łatwo jest zapełnić tę przestrzeń, jednak żeby zrealizować nasze założenia, trzeba było stworzyć wspomniany „labirynt”. Nawet szybkie przejście wystawy wymaga około godziny. Jak opowiedzieć o technice, o inżynierii? To było trudne, a chcemy, żeby widz poczuł i zrozumiał to, co chcieliśmy mu pokazać.

G.S.: Jesteśmy w Krakowie, Mieście Królów i mieście kultury, mamy Wawel i wspaniałe zbiory sztuki. Jakie jest miejsce Muzeum Inżynierii i Techniki w substancji miasta?

O.J.: Nie tylko w Krakowie społeczna funkcja, jaką pełnią tego typu muzea, nie jest łatwa. My się zajmujemy przedmiotami „najniższej rangi”. Suszarką, lodówką, pralką. Ale to zarazem nasza rola: chcemy nauczyć publiczność, że te suszarki, lodówki i pralki są takim samym elementem dziedzictwa, jak obrazy, rzeźby czy wyroby rzemiosł artystycznych. Przekonać społeczeństwo, że te rzeczy również zasługują na naszą uwagę i że warto je zachować dla tych, którzy przyjdą po nas. I warto z tego materialnego dziedzictwa technicznego również coś ocalić.


Pralka Miele, ok. 1905, Gütersloh, Niemcy, producent: Fabryka wirówek „Miele & Cie”, fot. dzięki uprzejmości Muzeum Inżynierii i Techniki

P.G.: Obserwujemy dziadków z wnukami, rodziców z dziećmi. Starsi pokazują młodszym przedmioty swojej młodości. Były badania, z których wynikło, że młodzież nie wie, co to jest kaseta magnetofonowa. Nie wiedzą, jak jej użyć, jak włożyć do magnetofonu albo do walkmana. Nie wiedzą, co to w ogóle był walkman!

G.S.: Pokazanie rozwoju urządzeń na osi czasu to także zobrazowanie rozwoju cywilizacyjnego – zarazem rozwoju miasta.

O.J.: Przeszliśmy pewnego rodzaju ewolucję – okazało się, że pokazywanie zagadnień związanych z rozwojem inżynierii miejskiej w ścisłym znaczeniu jest bardzo zawężające. Dla nas o wiele ciekawsze jest rozmawianie w ogóle o inżynierii i w ogóle o technice, bo nie ma inżynierii miejskiej bez techniki. Zbudowaliśmy tematy wystawy wokół rozwoju pewnych rozwiązań służących człowiekowi i jego wygodzie życia we wspólnocie, jaką jest miasto, ale tak naprawdę one są tylko pretekstem do tego, żeby opowiadać o historii techniki.

Zmiana nazwy muzeum była pokłosiem procesu intelektualnego, przez który przeszliśmy. Naszą największą salą ekspozycyjną są ulice miasta. Bo to tam jest inżynieria miejska, a przeniesienie jej do sal czy magazynów muzealnych okazało się po prostu niemożliwe. Trzeba było szukać innej formuły, i wewnętrzne dyskusje doprowadziły nas do konkluzji, że nie ma inżynierii miejskiej bez techniki. Wolimy opowiedzieć o energii, przy okazji omawiając energetykę i rozwiązania, jakie są w niej stosowane, niż koncentrować się tylko na elektrociepłowni czy elektrowni miejskiej.

G.S.: To z czym ma wyjść młody człowiek, który przychodzi tutaj pierwszy raz? Co powinno pozostać w jego głowie?

O.J.: Ja, wyobrażając sobie takiego właśnie naszego statystycznego młodego zwiedzającego, chcę, żeby on wyszedł z ogromnym niedosytem – i chciał tu wrócić. Nie mam wątpliwości co do tego, że takie jednokrotne przejście przez tę wystawę może w głowie młodego człowieka zostawić pewien chaos: z jednej strony chcemy mu wytłumaczyć, czym jest energia, a z drugiej – pokazać mu schemat hypocaustum... Uroda naszych obiektów nie wyraża się tym, czego zazwyczaj oczekujemy w przestrzeniach muzealnych, pięknym kształtem czy formą. Uroda przedmiotu, który my pokazujemy, ujawnia się dopiero wtedy, kiedy widzimy, jak działa.

P.G.: Oczywiście, że impulsem rozwoju techniki było to, że ludzie mieszkają w jednym miejscu i funkcjonują koło siebie – dostarczanie gazu wynikało z konieczności oświetlenia ulic, tak jak do wymyślenia rur odpowiedniej jakości przyczyniła się potrzeba zlikwidowania rynsztoków. Rzeczywiście jednak ciężko jest przenieść miasto do muzeum, nie chodzi też o tworzenie rozlicznych makiet. My pokazujemy rozwój inżynierii czy techniki w codziennym użytku, bo my jesteśmy tym muzeum, które zachowuje „dziedzictwo codziennego użytku”. Najpierw o pralkach nikt nie myślał, ważne było doprowadzenie wody. Potem ktoś chciał jednak prać w domu. Chcemy tą ewolucją, tymi urządzeniami i ich funkcjami zainteresować ludzi, ale też nie do końca się zgodzę ze stwierdzeniem, że one nie mają urody.

O.J.: Nie stanowi ona jednak dla nas kryterium doboru. Coraz częściej wpływają do nas kwerendy z muzeów zajmujących się sztuką i dizajnem z pytaniami o nasze zbiory. My się z tego cieszymy, ale na wystawie dizajnu w muzeum sztuki rzadko kiedy widzimy w podpisie obiektu nazwisko inżyniera czy konstruktora, za to zawsze znajdziemy tam nazwisko projektanta odpowiedzialnego za wygląd. Dla nas istotniejsza jest myśl konstrukcyjna, która kryje się pod tym wyglądem.


Maszyna do pisania Adler 7, ok. 1915, Frankfurt nad Menem, Niemcy, producent: Adlerwerke vormals Heinrich Kleyer, projekt: Wellington Parker Kidder (marka Empire), fot. dzięki uprzejmości Muzeum Inżynierii i Techniki

P.G.: Wszyscy wiemy, że obraz trzeba zakonserwować, ale nikt nie chce uwierzyć, że zakonserwowanie dla pokoleń fiata 125p może kosztować 100 tys. złotych – „przecież takiego fiata kupię na każdej giełdzie”. Teraz już nie, już ich tam nie ma. A tu potrzebna jest naprawdę bardzo duża piecza konserwatorska.

G.S.: Czyli muzeum jest strażnikiem tej pamięci technicznej?

O.J.: To oczywiście jest tylko kawałek odpowiedzi. My musimy o wiele więcej dawać, niż brać. Umownie i skrótowo, tą drugą nogą, na której musimy stanąć – myśląc też o wystawie, którą zaraz będziemy otwierali – jest jednak edukacja. To jest obudowanie naszej działalności szeregiem działań i nie chodzi tylko o lekcje muzealne, które też oczywiście będziemy prowadzić.

Muzeum Inżynierii i Techniki ma bardzo wysoką frekwencję. I to jest też część odpowiedzi na wcześniejsze pytanie o miejsce muzeum techniki w takim mieście jak Kraków. Ludzie chcą tutaj przychodzić, bo my jesteśmy takim muzeum „po sąsiedzku”: na skrzyżowaniu dwóch ulic Kazimierza, z bramami od Gazowej i od Wawrzyńca, z otwartym dziedzińcem. Życzyłabym sobie, żeby mieszkańcy Kazimierza jeszcze bardziej chcieli nas traktować po prostu jako sąsiadów. Żeby krakowianie przychodzili tu jeszcze chętniej – dlatego, że się nie boją tu przyjść.

G.S.: Bez barier wtajemniczenia, erudycji, wiedzy?

O.J.: Cały wysiłek muzealników sprowadza się do tego, jak zrobić, żeby publiczność się nas nie bała. My mamy stosunkowo prostą materię. Nasze obiekty przemawiają do widza, ale to, co stoi za nimi, jest już o wiele bardziej skomplikowane. To jest dla nas wyzwanie – i nie ma lepszego sposobu na sprostanie mu, jak stworzenie szerokiej i dobrze przemyślanej oferty edukacyjnej, skierowanej nie tylko do szkół, ale i do dorosłego widza. On jest dla nas równie istotny, bo to on jest nośnikiem pewnego doświadczenia i emocji, ale też wiedzy, którą może się podzielić z dzieckiem czy wnukiem.

P.G.: Chcemy, żeby naszymi edukatorami, oprócz tych etatowych, byli też odwiedzający. Żeby dorosły – który nasze obiekty często zna z własnego doświadczenia – mógł przyjść z dzieckiem czy wnukiem przygotowany na to, co go tu spotka, gotowy do przejęcia roli przewodnika dla tego młodego człowieka.

Potencjał jest ogromny – mimo ograniczonego w ostatnich latach z powodu remontów i przebudowy dostępu do naszych hal nie mieliśmy problemu z frekwencją. Mamy tylko jedną otwartą dla zwiedzających halę tramwajową – i w tym czasie notujemy tygodniowo 1000 osób zwiedzających. Przy de facto zamkniętym muzeum!

G.S.: A jaki jest Państwa ulubiony obiekt w waszym muzeum?

P.G.: Lubię wszystkie skomplikowane mechanizmy, od maszyn do pisania po telefaks. Zachwycają mnie też wszystkie przemiany obiektów, historie związana z przywróceniem do pełnego blasku fiata 508 czy tramwaju silnikowego typu C z 1925 roku. Muzeum wciąż mnie zaskakuje – ostatnio pozyskaliśmy komputer Odra, ostatni, jaki jeszcze działał w Polsce.


Tramwajowy wagon silnikowy typu C, nr 260, Lilpop, Rau i Loewenstein, ok. 1925, Polska, Warszawa, fot. dzięki uprzejmości Muzeum Inżynierii i Techniki

O.J.: Kocham wszystkie nasze obiekty. My je traktujemy jak nasze dzieci. Natomiast dla mnie wyjątkowo piękna jest lokomobila, rodzaj maszyny parowej, którą będziemy pokazywali na wystawie w części odnoszącej się do pierwszej rewolucji przemysłowej. To jest też dla nas obiekt-symbol, klucz do rozważań o energii, której przemianami zajmuje się technika, ale i o przełomie technicznym, który de facto zapoczątkował epokę nowoczesności.


Lokomobila przeciągana, 1890, Czechy, producent: Pierwsza Prościejowska Fabryka Maszyn i Silników Rolniczych, Odlewnia Metali i Żelaza Františka Wichterle, fot. dzięki uprzejmości Muzeum Inżynierii i Techniki

* Wystwa Miasto. Tecnoczułość jest czynna od 31 marca 2023.

***
Piotr Gój
Ekonomista i menedżer kultury. Od stycznia 2017 roku dyrektor Muzeum Inżynierii i Techniki. Wcześniej był m.in. wicedyrektorem Nowohuckiego Centrum Kultury.


fot. Bogusław Świerzowski

Olga Jaros
Menedżerka kultury, muzealniczka; od 2018 roku związana z Muzeum Inżynierii i Techniki, członkini zarządu Fundacji Kultury Paryskiej.


fot. Piotr Banasik

 Wywiad został opublikowany w kwartalniku „Kraków Culture” 4/2022.

Udostępnij

Kraków Travel
Kids in Kraków
Zamknij Nasz strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, marketingowych i promocyjnych. Możesz wyłączyć tą opcję w ustawieniach prywatności swojej przeglądarki.
<